No i polecam recenzję z Rzepy - naprawdę fajny opis tego co się działo :
150 minut w strugach deszczu
W świetle błyskawic odbywał się wczoraj chorzowski show Genesis. O niebo lepszy od środowego w Pradze, głównie dzięki 40 tysiącom polskich fanów, którym należy się Grammy dla najwspanialszej widowni
Na początek zagadka. Na scenie stały dwie perkusje. Skromna, w czarnym kolorze i rozbudowana, pyszniąca się hebanowo-złotą oprawą. Która była Phila Collinsa, który powrócił ze świata disnejowskich filmów do Genesis, by nadać grupie nowy rytm? Liderowi należą się brawa za skromność! Za bębnami kapiącymi złotem zasiadł czarnoskóry Chester Thompson, od lat dublujący Phila, gdy ten skupia się na śpiewie. Trio zaczęło jednak instrumentalnie, od pełnego radości i tryskającego optymizmem tematu "Behind the Lines".
W Pradze scenę rozświetliła wtedy ściana reflektorów w kształcie namiotu cyrkowego rozpiętego na żelaznych masztach. Otulała ekran -o połowę niższy, w kształcie pudła elektrycznej gitary, zwieńczony z obu stron owalnymi "zwierciadłami" telebimów. Na chorzowskim stadionie można było zobaczyć gigantycznego biblijnego wieloryba płynącego w strugach deszczu, który połknął scenę z muzykami.!!!!!!!!!:) (zaj...a metafora)
W Czechach, gdzie świeciło słońce i odbywał się piwny festyn, Collins powitał widzów i ględził banalnie, że chce ich zabawić. Pomyślałem, że może jednak nie warto było rozkręcać muzycznej machiny Genesis pod hasłem "Turn it on Again" tylko po to, by legendarny wokalista wracał jako błazen, a gitarzysta Mike Rutherford i pianista Tony Banks nie wiedzieli, co zrobić ze swoimi smutnymi minami. Wstyd było patrzeć. "Land of Confusion" wydawało się jedyną możliwą pointą rozczarowania.
Tymczasem w Polsce zobaczyłem wokalistę w roli rasowego rockmana, który rzucił ostro "Fucking deszcz!" i z charyzmą poprowadził koncert dla wielbicieli przemoczonych do suchej nitki.
"No Son of Mine" pokazał Collinsa w roli toksycznego ojca wyganiającego syna z domu gestem zaciśniętej pięści, z gniewną miną. Gdy podczas "Mama" muzyk zbliżył twarz do kamery, na telebimie wywracał oczami i śmiał się tak demonicznie, że publiczność przeszył dreszcz strachu przed odrzuceniem i śmiercią.
Tymi kompozycjami trio zdawało się przekonywać, że nawet na ostatnich popowych płytach śpiewało oprócz szlagierów o rzeczach naprawdę ważnych, ostatecznych.
A to było tylko wprowadzenie do rozbudowanej kilkunastominutowej suity złożonej z "In The Cage", "The Cinema Show" i "Duke's Travels". Rutherford samym tylko widokiem dwugryfowego basu i gitary, połączonych jednym korpusem, wywołał nastrój rocka symfonicznego z początku lat 70. Jak orkiestra instrumentów klawiszowych - klawesynów, fortepianów, melotronów i syntezatorów - brzmiała gra Banksa. Z początku liryczna, potem nabierająca operowego rozmachu i tempa zgodnego z komputerową animacją biegnącego mężczyzny.
Po takim opus magnum nie można było mieć wątpliwości, że Genesis pamięta nie tylko o fanach z czasów pierwszego wokalisty Petera Gabriela, ale też, jak mówi Collins, nie chce śpiewać wyłącznie dla pryszczatych chłopaków w wędkarskich kapeluszach, bo przecież od premiery miłosnej ballady "Follow You, Follow Me" zespół przychodzą obejrzeć także piękne dziewczyny. Tuliły się do swoich chłopaków wzruszone "Hold on my Heart", które wokalista śpiewał, siedząc na barowym stołku. Starszym parom kazał zapomnieć o przemijaniu, wykonując "Ripples" na tle pejzaży zielonych ogrodów.
Nucąc "I Know What I Like", wyrażał gusty wszystkich bez wyjątku, a publiczność pewna, że do końca wieczoru czekają ją zarówno melodyjne przeboje, jak i ambitniejsze kompozycje, dała się prowadzić jak stado baranków ze słynnego albumu "The Lamb Lies Down on Broadway".
"Domino" stało się pretekstem do zobrazowania zasad tego zjawiska. Collins prosił widzów na płycie, by podnosząc dłonie ponad głowy, wywołali takie same reakcje publiczności na trybunach. Z początku wolno, a później coraz szybciej, uzyskując efekt znany z amerykańskiego rollercoastera, co podkreślały umieszczone na masztach lotniczne reflektory jeżdżące z góry na dół i z powrotem.
Przed "Home by the Sea", piosenką o duchach mieszkających pod dywanem, Collins uprzedzał, że możemy spotkać je po powrocie z koncertu. Ale fanom, którym co chwilę błyskały nad głową potężne błyskawice, nie mogły być już straszne. Dlatego bawił ich cyrkowymi sztuczkami z tamburynem, gdy w zawrotnym tempie grał na nim głową, kolanem, łokciem i kostką nogi.
Ale największy popis dał w "Los Endos" w duecie z Chesterem Thompsonem. Zaczęli, wystukując ten sam afrykański rytm na stołku barowym stojącym pomiędzy ich perkusjami. Uderzali w siedzenie i niklowe poręcze z nieprawdopodobną precyzją, aż wywołali na scenę Rutherforda i Banksa.
Na koniec trio pośmiało się jeszcze ze współczesnej muzyki pop, z którą kojarzone być nie chce. Dlatego zaśpiewali "We Can't Dance" i poczłapali przez scenę zabawnie jak w pamiętnym teledysku. I chyba nigdy nie zapomną burzliwego przyjęcia w Chorzowie.
JACEK CIEŚLAK
Rzeczpospolita
|